Ławki Fatimka

Ta historia została spisana w 2008 roku przez Marię i Marka Garwolińskich z Poznania. Zaczyna się w Jarocinie w 1946 roku i kończy się w Jarocinie, ale wiedzie przez Lwów, Kazachstan, podkieleckie lasy i poznańską Głuszynę.

Był spokojny dzień lata 1946 roku. Do Jarocina przyjechał Władysław Garwoliński i Łukasz Ostaszewski z synem Jankiem. Łukasz – brat Zofii Garwolińskiej, żony Władysława, kilka dni wcześniej dowiedział się, że do Jarocina przybył pierwszy transport wracających do Polski Polaków deportowanych z Kresów Wschodnich do Kazachstanu.

Deportowani do Kazachstanu w Jarocinie

Poszukiwania wywiezionych w maju 1940 roku ze Lwowa Zofii i syna Andrzeja (w chwili deportacji był czteromiesięcznym niemowlakiem) trwały przez cały okres okupacji. Wiele informacji o wywiezionych docierało do rodzin. Niektóre wieści były bardzo tragiczne, lecz dopiero po wojnie można było zweryfikować ich wiarygodność.
Do Jarocina przyjechali trzej panowie również po otrzymaniu takiej niesprawdzonej informacji. Z wcześniejszych doświadczeń wiedzieli, że najprędzej uzyskają rzetelną informację w parafii. Udali się do kościoła pod wezwaniem św. Jerzego. Zobaczyli wychodzących z kościoła wybiedzonych ludzi, przyodzianych w ubrania uszyte z worków. Cienie w ludzkim ciele.

Stali i przyglądali się. W pewnej chwili usłyszeli radosny pytający krzyk kobiety: – Władek, Łukasz, czy to wy!? Radosne powitanie trwało długo. Andrzej zaczął poznawać swojego ojca. Janek – bratanek Zofii i wielki jej ulubieniec – stał i przyglądał się temu.

Wychodzący z kościoła byli zesłańcami, którym udało się powrócić z Kazachstanu do kraju. Wszyscy mieszkali w przejściowym obozie w barakach. Przechodzili kwarantannę, załatwiali formalności administracyjne. Baraki znajdowały się przy ulicy Poznańskiej przed lasem przy obecnej stacji paliw.

Radość ze spotkania była tym większa, gdyż Zofia posiadała informacje o mężu Władysławie – kapitanie 51 pułku piechoty im. Garibaldiego z Brzeżan, jakoby zginął pod Iłżą w czasie działań wojennych we wrześniu 1939 roku. Ta wiadomość dotarła do Lwowa jeszcze w 1939 roku. Widząc poczynania Sowietów, taką historię spreparowała rodzina. W ten sposób chciała ochronić żonę polskiego oficera i ich małego synka przed prześladowaniami. Udawało się to do maja 1940 roku, kiedy to o godzinie piątej rano wtargnęła grupa sowieckich żołnierzy przyprowadzona przez „uczynnego” sąsiada.

Jakie były prawdziwe wojenne losy ojca? Po rozbiciu 51 pp. im. Giusepe Garibaldiego koło Iłży ostatecznie trafił do partyzantki do nowo formowanego oddziału Związku Walki Zbrojnej. ZWZ został przemianowany na Armię Krajową. Ojciec do końca wojny, a nawet do 1946 roku, był związany z AK jako oficer ds. szkolenia w zakresie dywersji i sabotażu.

Dziękczynienie

Rodzice zdecydowali się wyjechać po kilku dniach z Jarocina do Strzyżowa koło Rzeszowa do domu rodziny brata mojej mamy. Później, za namową znajomego, zamieszkali we włączonej do  Poznania Głuszynie.
Rozmowy, opowiadania o przeżyciach okresu okupacji, o wielu cudownych ocaleniach skłoniły Władysława i Zofię do postanowienia. Miało to być coś, czym odwdzięczą się Matce Boskiej za szczęśliwe spotkanie po latach ciężkiej niewoli i okupacji. Postanowili, że będzie to jakaś forma materialnej pomocy dla kościoła pięknego gotyckiego kościóła pw. św. Jakuba Większego Apostoła, z którym związali się na dłużej po zamieszkaniu w Poznaniu przy ulicy Głuszyna. W roku 1962 ufundowali komplet ławek. Partycypowali również w budowie konfesjonału, który jest teraz repliką oryginału stojącego obok oraz włączyli się do renowacji drzwi głównych prowadzących do kościoła. Za namową ojca, jego jeszcze lwowski przyjaciel profesor Eustachy Wasilkowski, artysta malarz z Poznania, wykonał obraz – malowidło na jednej ze ścian kościoła.

Fakty te miały pozostać tajemnicą. Ksiądz Jerzy Besler wówczas proboszcz parafii miał zapewnić rodzicom dyskrecję.

W kwietniu 1949 roku w tym właśnie kościele ksiądz proboszcz Wojciech Kawicki udzielił mi chrztu. Dlaczego o tym piszę? Ponieważ w tym roku ukończyłem pięćdziesiąt lat…

Dziękczynne ławki w Fatimce w Jarocinie

Któregoś kwietniowego dnia, a był to drugi dzień Świąt Wielkanocnych, zabrałem żonę i postanowiłem odwiedzić kościół moich dziecięcych lat. Gdy weszliśmy do kościoła, zaskoczył mnie widok innych ławek. Po krótkiej rozmowie postanowiliśmy zapytać o to księdza proboszcza. Poszliśmy do zakrystii. Tam przywitał nas kościelny. Ksiądz wikary w tym czasie odprawiał mszę. Zapytałem więc kościelnego, co stało się z ławkami, które były poprzednio w kościele. Na moje pytanie usłyszałem również pytanie, dlaczego o to pytam?

Przez chwilę zastanawiałem się, co mam odpowiedzieć. Po namyśle powiedziałem, że ławki, o które pytam, kupili moi rodzice i że tym faktem chciałem podzielić się z żoną. Mężczyzna zmierzł mnie wzrokiem i zapytał, ku mojemu zdziwieniu: – A pan to nie przypadkiem Garwoliński?

Zaskoczył mnie. Wyjaśnił, że po zakupie ławek, gdy rodzice zmienili miejsce zamieszkania, okoliczni ludzie, szczególnie ci, których – pracując jako felczer – mój ojciec leczył i dawał zastrzyki, a po zabawach łatał rany, zaczęli się domyślać, kto był tym tajemniczym fundatorem. Zrobiło mi się nawet przyjemnie, gdy usłyszałem, jak wspominano moich rodziców.
Podczas wizyty w kościele odczułem pewien żal, że ławki tak krótko służyły parafianom w Głuszynie. Zadałem więc kolejne pytanie. Kościelny ze spokojem odpowiedział, że kilka ławek wymagało remontu i w związku z tym ksiądz proboszcz zadecydował o wymianie na nowe. Wszystkie, które były jeszcze w dobrym stanie, w 1998 roku trafiły do parafii pw. Matki Boskiej Fatimskiej… w Jarocinie.

W roku 1998, w wieku 93 lat, zmarł mój ojciec Władysław. Zastanawiam się, czy to też jakaś zbieżność zdarzeń? Moja żona znała opowieść mojego ojca Władysława o prawie cudownym spotkaniu na progu kościoła w Jarocinie. Gdy teraz usłyszała, że ławki trafiły do miasta, z którego wzięła początek ta opowieść, stała jak zamurowana i przez chwilę patrzyła na mnie nic nie mówiąc. Nie czekając na stosowniejszą okazję, pojechaliśmy do Jarocina. Po kilku godzinach, w ulewnym deszczu, odszukaliśmy na końcu osiedla domków jednorodzinnych budującą się świątynię oraz obok tymczasowy obiekt kościelny, w którym stały ławki z Głuszyny. Kształt zastępczego kościółka przypominał nam baraki, w których mieszkali w Jarocinie repatrianci z Kazachstanu, w tym moja mama z bratem (Jeden z takich baraków do dzisiaj zachował się w Jarocinie).

Kolejny raz odwiedziliśmy kościół w Jarocinie 3 maja 2008 roku. Podczas rozmowy z proboszczem wyliczyliśmy, że ławki służą tutaj od dziesięciu lat, a mają już czterdzieści sześć.

Maria i Marek Garwolińscy

Wspomnienia spisane w 2008 roku.

Tags
Skip to content